"Wszystkiemu się kłaniaj"

wywiad dla "Życia Warszawy"

W swoim ośrodku medytacyjnym nad ołtarzem z figurą Buddy powiesił Roshi obraz Czarnej Madonny z Częstochowy. Dlaczego?

Traktuję ją jak Kannon, która jest uosobieniem współczucia. Kiedy pierwszy raz pojechałem do Częstochowy i zobaczyłem obraz Czarnej Madonny, było to dla mnie wielkie przeżycie. Historia tego obrazu jest - jeśli mogę tak powiedzieć - bardzo buddyjska. Mnisi z Jasnej Góry powiedzieli mi, że ten obraz można naprawić i odrestaurować, ale nic nie usunie dwóch blizn z twarzy Madonny. Tak właśnie jest. Nie można ich ukryć. Kiedy je czymś zasłaniamy, żyjemy w złudzeniu.

Dla wielu chrześcijan postawienie figury Buddy na ołtarzu obok Krzyża byłoby czymś nie do pomyślenia. Biblia przywiązuje ogromne znaczenie do imienia Boga Stwórcy, który jest Bogiem Izraela. Także Jezus mówi swoim uczniom: "Idźcie w imię moje". W buddyzmie nie ma imienia Boga ani imienia Jezusa.

Jest imię Buddy. Co to znaczy że masz iść w imię Boga, Jezusa lub Buddy?
Ja rozumiem to tak, że idziesz szeroką drogą, tak szeroką, że nie możesz z niej spasć. Jednak w miarę, jak posuwasz się nią, ta ścieżka staje się coraz węższa. Aż w końcu staje się tak nikła, że już jej prawie nie widać i musisz przejść po tej nitce. Żeby to zrobić, musisz się zmniejszyć, ociosać, musisz zrezygnować z siebie - to jest właśnie najwęższy punkt na tej ścieżce. Ale kiedy tylko to ci się uda, droga znów staje się szeroka. Ten cykl może powtarzać się wiele razy. To właśnie mają na myśli ci, którzy mówią, że kiedy pójdziesz na pustynię, zobaczysz Boga.


Roshi powiedział kiedyś, że w Polsce powinien powstać chrześcijański zen.

Tak powiedziałem? Wygląda na to, że to właśnie się dzieje. Nie tylko w Polsce. Ten cały ruch wewnątrz chrześcijaństwa zaczął się od takich ludzi, jak filozof Thomas Merton, czy ojciec Bede Gryffin i swoimi początkami sięga lat 50. W USA była to epoka maccarthyzmu. Ameryka czuła się zagrożona komunizmem. Wszyscy musieli być tacy sami jak inni. Nikt nie miał długich włosów. Właściwie nikt nie miał też krótkich włosów. Mnie samego wyrzucono ze szkoły tuż przed dyplomem, bo zapuściłem brodę. Moje pokolenie zwracało się więc w stronę filozofii, poszukując w niej wolności. Czytało się Krishnamurtiego, Jacka Kerouaca, Allana Ginsberga. To był zen beatników. Te lektury doprowadziły mnie do Thomasa Mertona, chrześcijańskiego filozofa, głęboko inspirowanego przez zen. Dużo później odkryłem, że zarówno on, jak ojciec Bede Gryffin byli ze sobą powiązani w światowej wspólnocie Chrześcijańskiej Medytacji, której członkiem jest także ojciec Jan Bereza z klasztoru Benedyktynów w Lubiniu.

Kto tworzy tę wspólnotę?

Jej uczestnikami są głównie katoliccy mnisi i zakonnice, gdyż w katolicymie przetrwały tradycje zakonów kontemplacyjnych. Niektórzy z nich praktykowali zen przez wiele lat i w końcu sami stali się jego nauczycielami, pozostając nadal mnichami, w swoich macierzystych regułach. Niektórzy nazywają to chrześcijańskim zen lub zenistycznym chrześcijaństwem, ale naprawdę znaczy to tylko tyle, że stają się lepszymi ludźmi w obrębie swej własnej tradycji.

W jaki sposób można to osiągnąć?

Przez ciągłe powracanie do ciszy. Jeśli chcesz użyć kalkulatora, musisz go wyzerować. Tym właśnie jest dla twojego umysłu powracanie do ciszy poprzez praktykę medytacji.

Czy temu właśnie służy zebranie się katolików i buddystów na wspólnym odosobnieniu medytacyjnym wzorowanym na japońskim sessin?

Nie chciałbym mówić o katolikach i buddystach, bo sessin jest przed religią. Podczas odosobnienia w Lubiniu nasza praktyka pozostanie taka sama. Wszyscy natomiast będziemy uczestniczyć we Mszy św. i w katolickich śpiewach.

Czy Roshi nazwałby zen religią?

Chyba tak to się zazwyczaj nazywa. "Religia" znaczy także "zbierać się razem". Podobne jest znaczenie japońskiego słowa "sessin". W tym samym sensie można nazwać zen religią. Religia to po prostu nazwa pewnej formy, która może zostać tak nazwana dlatego, że powraca do ciszy. Kiedy tego nie robi, nie ma już w niej życia.

Roshi powiedział kiedyś, że religia staje się martwa, kiedy zanika w niej pokłon.

Tak. W buddyzmie przywiązuje się ogromną wagę do pokłonu, bo jest on owocem medytacji. Po sposobie, w jaki ktoś się kłania, możesz poznać stan jego umysłu i jakość jego praktyki. Czasem w pokłonie nie ma zadnego uczucia, jest pustym gestem. Zen nie tak dawno przybył do Ameryki, ale już widać, jak pokłon zostaje tu zagubiony. Takie jest moje doświadczenie z zachodnimi wspólnotami buddyjskimi. Podobnie chrześcijanie są zażenowani, kiedy mają się pokłonić. Właściwie to zaskakujące, że tak wiele różnych tradycji zgubiło ten gest. Nie ma w nich już ciszy. Bo kiedy nie ma pokłonu, nawet jeśli twoja wiara jest bardzo szczera, nie ma w niej ciszy.

Myślę, ze opór katolików przed pokłonem może wynikać z tego, że Biblia zabrania człowiekowi kłaniania się czemukolwiek lub komukolwiek prócz jego Boga.

"Nie będziesz kłaniał się nikomu prócz Boga swego". Ależ Jego właśnie czcimy kłaniając się filiżance z herbatą, talerzowi z jedzeniem, innym ludziom. Nie jestem jednak pewien, czy taka jest katolicka interpretacja tego ustępu Biblii.

Nie wydaje mi się, żeby to była bardzo rozpowszechniona interpretacja. Na pewno katolik nie ma takiego poczucia kłaniajac sie przed figurą Buddy.

A co zrobiłby, gdyby na swojej drodze spotkał Jezusa Chrystusa ?

W czasach biblijnych ludzie kłaniali się przed Jezusem i padali przed nim na twarz. Teraz klękają przed nim. Gdyby jednak mieli uklęknąć lub pokłonić się przed figurą Buddy, mieliby poczucie, ze popełniają świętokradztwo, grzech.

W buddyjskim zendo jest ołtarz, a na nim stoi figura Buddy, przed którą się kłaniamy. To coś więcej niż posag, tak jak Czarna Madonna jest czymś więcej niż tylko przedmiotem. Jest w niej życie. Kiedy ją widzisz, kłaniasz się, bo ta figura czy ten obraz przpominają ci o tym, co jest w tobie. Mówi ci, że to ty jesteś Buddą. Wszyscy jesteśmy Buddami. Nie kłaniamy się drewnianym bożkom. Kłaniamy się, bo figura na ołtarzu przypomina nam, kim ostatecznie jesteśmy my sami.
To my jesteśmy Buddami. To znaczy, że nie kłaniamy się bożkom. Obrazy i posągi przypominają nam, kim jesteśmy, ale Bóg zawsze jest w nas. Bóg jest tutaj.


Jeden z najwybitniejszych historyków współczesnych, Arnold Toynbee, napisał w jednej ze swoich prac, że dla przyszłych pokoleń, patrzących na XX wiek, kapitalizm i komunizm będą tylko przebrzmiałymi ideami. Natomiast najważniejszym wydarzeniem naszego stulecia będzie w ich oczach spotkanie Zachodu z buddyzmem zen, gdyż zen zmienia każdą kulturę, z którą się styka i jednoczesnie sam jest przez nią zmieniany. Toynbee twierdzi, ze po spotkaniu z zen , Zachód nigdy już nie bedzie taki sam. Na czym miałby polegać ten wpływ ?

To bardzo szeroki temat. Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że słowo "zen" nie oznacza medytacji. Tworza je dwa japońskie znaki, które razem można przetłumaczyć jako "odkrywanie siebie". W czasach takich jak teraz jesteśmy oddzieleni od świata i od siebie nawzajem. Nadal istnieją dawne tradycje i religie, ale starodawne wartości zostały zagubione. Wyglądamy na dorosłych, ale naprawdę jesteśmy jak dzieci. Walczymy ze sobą, kłócimy się - jak dzieci. Rozwój nauki, technika komputerowa i coraz nowe technologie nie przynoszą ludziom mądrości ani współczucia. Mamy poczucie, że nasze życie jest pozbawione znaczenia i straciliśmy korzenie.
Z drugiej strony jednak, właśnie ten stan sprawia, że zaczynamy zwracać się do swojego wnętrza. A kiedy powracasz do ciszy, odzyskujesz poczucie harmonii i jedności ze światem. To przywraca znaczenie twojemu życiu. Zaczynasz szanować swoje środowisko naturalne, swojego sąsiada, swój samochód. Zaczynasz doceniać wartość wszystkiego i wtedy wszystkiemu się kłaniasz.


Roshi, powiedziałeś kiedyś, ze buddyści na Zachodzie są jak kamienie, którymi wyłożona jest ścieżka w ogrodzie.

Tak. Nie jestesmy budowniczymi. Nie jesteśmy fundamentami. Nie robimy nic wielkiego. Jesteśmy tylko kamieniami, które leżą w ogrodzie, żeby ktoś mógł po nich przejść.

Z Jakusho Kwong Roshim rozmawiała Dorota Gołębiewska